T.Love świętował 20-lecie wydania płyty „Prymityw”, promując przy okazji jej nową, zremasterowaną edycję, wzbogaconą o krążek DVD z nagraniem pochodzącego również sprzed dwóch dekad koncertu w krakowskim studiu S-3 Łęg. Tamten występ był bardzo udany. „To jeden z naszych lepszych koncertów telewizyjnych, z bardzo dobrą energią i zgraniem” – wspominał ostatnio Muniek w „Teraz Rocku”. Właściwie to samo można powiedzieć o występie w Sali Gotyckiej. Kapela była zgrana, brzmiała nieźle, przepływ energii między muzykami, jak można mniemać, był raczej niezły, przepływ energii między sceną a widownią – z pewnością fantastyczny. Może tylko Muniek nie wyrabiał czasem wokalnie, ale wiadomo, że nie jest to najwybitniejszy śpiewak w historii polskiego rocka. Charyzmy mu za to nie brakowało.
„Prymityw” od początku do końca
Na pierwszy ogień poszedł materiał z „Prymitywa”, który został odegrany w całości, od pierwszej do ostatniej piosenki. T.Love brzmiał ostro i drapieżnie, zupełnie jak za dawnych, nie aż tak bardzo komercyjnych czasów. Ale i z tamtej płyty pochodzi kilka przebojów, i to właśnie one wzbudzały największy entuzjazm na widowni. Publika śpiewała razem z Muńkiem „Glorię” (to akurat cover z wiadomo czyjego repertuaru i z wiadomo czyim tekstem, ale zrosła się ta pieśń z T.Love nierozerwalnie), tak samo gorliwie śpiewano „Mecz” i „Boga”. Po „Nic do stracenia” („Wakacje” jako bonus nie weszły do setlisty) skończył się „Prymityw”, Muniek rzucił krótkie: „Na razie!” i T.Love zszedł ze sceny. Ale wiadomo było przecież, że to nie może być koniec.
Parada hitów
I nie był. W zasadzie od tego momentu cały koncert zaczął się na nowo. T.Love zagrał jeszcze kilkanaście piosenek. I te, które trafiły na reedycję „Prymitywu” („Italia”, „Pole garncarza” i „Jałta” Jacka Kaczmarskiego; ten ostatni song, swoją drogą, wypadł zdecydowanie najgorzej ze wszystkich piosenek tego wieczoru, wokalne niedostatki Muńka akurat tu ujawniły się w całej okazałości), i te, bez których żaden chyba występ T.Love obejść się nie może. Był więc „King”, „Wychowanie”, „Autobusy i tramwaje”, nieśmiertelne „IV LO”, „I Love You” i „Nie, nie, nie”. A na bis m.in. doskonały „Lucy Phere” z „Old Is Gold”. Cały koncert trwał ponad dwie godziny i chyba nie było na sali nikogo, kto wyszedłby zeń nieukontentowany.
Przed T.Love wystąpił młody indie-rockowy (czy może po prostu – rockowy) zespół Black Radio. Panowie mają na koncie debiutancką płytę „Gasoline Planet”, grają fajnie i z energią, ale ich frontman lekko odlatuje w stronę irytującej i średnio jeszcze uzasadnionej gwiazdorki. Wrocławska publika wykazała się jednak dojrzałością i pobłażaniem. W innych okolicznościach, panowie, możecie mieć mniej szczęścia.