W Synagodze pod Białym Bocianem wystąpiła w czwartek (20.03) Chrysta Bell. David Lynch, z którym ta artystka dwa lata temu nagrała płytę „This Train”, powiedział o niej, że wygląda i śpiewa jak marzenie. Miał sporo racji.
Koncert według zapowiedzi miał być muzyczno-wizualną prezentacją całego materiału z płyty „This Train”, ale okazało się, że kilka pozycji z albumu zostało pominiętych. Zabrakło takich utworów jak choćby „Right Down To You”, „I Die” czy „Polish Poem”. Występ nic jednak przez to nie stracił. Chrysta Bell zaśpiewała łącznie dwanaście piosenek, a do swojej setlisty włączyła między innymi cover przeboju Nicka Cave'a „Do You Love Me”. Jeśli zaś chodzi o wizualną stronę recitalu muzy Davida Lyncha, zapowiedzi również mogły niebezpiecznie zaostrzyć apetyty fanów – wszak przy organizacji tego przedsięwzięcia pracował Dutch Rall, reżyser wsławiony artystyczną kolaboracją z Lynchem, który miał przygotować na okazję wizyty Bell we Wrocławiu specjalne filmowe ilustracje. I zapewne przygotował, ale były one wyświetlane na rozpostartym za plecami muzyków czarnym (sic!) ekranie. Niewiele było więc widać, ale i to nie stanowiło żadnego mankamentu – scena synagogi była oświetlona wybitnie skąpo, Bell i towarzyszący jej muzycy (gitarzysta, perkusista, klawiszowiec) byli ubrani na czarno, wszystko tonęło w mroku – i ten wszechobecny mrok był jak najbardziej kompatybilny z ponurym, depresyjnym klimatem muzyki generowanej przez Chrystę i jej kolegów.
Z zestawu wykonanych przez wokalistkę z Teksasu piosenek najlepiej wypadły chyba „Angel Star”, „Moonbeams” i „Swing With Me”. Nawet nie z powodu porywającej interpretacji, a raczej dlatego, że to po prostu... świetne kompozycje. Sceniczny temperament Bell jest bowiem bardzo specyficzny. Po pierwsze, ta piękna kobieta śpiewa zdecydowanie „na chłodno”, jakby introwertycznie; można dojść do wniosku, że publiczność w ogóle mogłaby dla niej nie istnieć. Po drugie, Chrysta bardzo niewiele mówi między utworami. Ot, tyle, ile trzeba, żeby zachować się poprawnie i nikogo nie urazić. Po trzecie, co zresztą zdecydowanie najbardziej rzuca się w oczy, Bell w pozie scenicznego wampa jest niebywale konsekwentna. Oszczędne, wystudiowane ruchy, sporo aktorstwa, mnóstwo mniej lub bardziej dyskretnej kokieterii... Każdy jej gest i uśmiech wyglądają tak, jakby właśnie pozowała do sesji zdjęciowej dla ekskluzywnego męskiego magazynu. Ta minoderia bywa czasem dość zabawna – trzeba jednak uczciwie przyznać, że Chrysta Bell jest kobietą, którą bardzo trudno wyobrazić sobie podczas zwykłych banalnych czynności. Powyciągany dres, poranna jajecznica ze szczypiorkiem, nieułożone włosy? W życiu. Za to wieczór w ekskluzywnym lokalu, wysokie szpilki, długa suknia, kieliszek wina w dłoni? Jak najbardziej. Bo jeśli – jak chce David Lynch – Chrysta Bell jest jak marzenie, to z pewnością z gatunku tych zdecydowanie nieosiągalnych.
Ta wyniosłość i niedostępność artystki to również coś, co znakomicie wpisuje się w nastrój jej piosenek. Czwartkowy show w synagodze był zatem świetny muzycznie i intrygujący wizualnie. A przede wszystkim – bardzo stylowy i spójny artystycznie. Szkoda tylko, że tak krótki (raptem godzina i dziesięć minut). I szkoda, że sala była wypełniona zaledwie w połowie.
Przemek Jurek
Christa Bell wystąpiła w Synagodze Pod Białym Bocianem w czwartek 20.03.