Prawie zwyczajny koncert
Hunter zapowiadał przekrojową setlistę, niecodzienną scenografię, zaskakujące zwroty akcji, kostiumy, efekty świetlno-pirotechniczne i udział w występie specjalnie zaproszonych gości. Można było liczyć na Bóg wie jakie atrakcje, tymczasem... było niemal zupełnie zwyczajnie. W Sali Gotyckiej specjalnej scenografii nie zainstalowano (chyba żeby za takową uznać wiszącą za perkusją Daraya gigantyczną czarną płachtę z logo zespołu), zwrotów akcji próżno było wyczekiwać (długie wywoływanie z zaplecza Dżej Dżeja z Big Cyca, który zaśpiewał z Hunterem „Łosiem”, na pewno nie zostało zapisane w scenariuszu imprezy), kostiumy zmieniał tylko Letki (a i to bodaj tylko dwa razy), a efektów świetlno-pirotechnicznych nie było wcale. Została więc ta rzeczywiście przekrojowa i atrakcyjna dla fanów setlista oraz ów Dżej Dżej, który nie tylko spóźnił się na swoje wejście, ale i cały numer zaśpiewał z kartki, nie ukrywając nawet, że nie zdołał się nauczyć tekstu. Na scenie pojawiła się też Kasia Gronowska, która „zaskrzypiała”, jak z właściwym sobie dowcipem wyraził się Drak, w utworze „Duch epoki” – i tyle (oboje pojawili się jeszcze raz podczas zagranego na bis „Highway To Hell” z repertuaru AC/DC, Dżej Dżej znów miał ściągę). Gdyby nie ta dwójka „guest stars”, cały koncert można by uznać za najzwyklejszy gig Huntera, może tylko nieco ciekawszy pod względem doboru piosenek niż regularne występy. Wyjątkowego charakteru tego wydarzenia nikt zresztą ze sceny jakoś dobitnie nie podkreślał; krótko mówiąc, jeśli zespół Hunter ma w zwyczaju właśnie tak świętować okrągłe rocznice rozpoczęcia swojej działalności artystycznej, to widać bardzo skromne z nich chłopaki.
Amok i ekstaza
Nie można oczywiście powiedzieć, żeby publiczność była niezadowolona czy rozczarowana, nic z tych rzeczy. Jak zwykle podczas koncertów Draka i jego kolegów na widowni panował amok i ekstaza, były chóralne śpiewy, skandowanie, kilkukrotnie urządzano „ścianę śmierci”, był klasyczny crowdsurfing, raz nawet Drak musiał apelować o zrobienie kilku kroków do tyłu, bo barierki nie wytrzymywały naporu fanów. Ta euforia miłośników zespołu, trzeba przyznać, rzadko bywa zaraźliwa, częściej konsternuje, a widok rozpalonych twarzy w uniesieniu śpiewających z Drakiem jego okropnie grafomańskie teksty budzi rozbawienie nierzadko przechodzące w szczerą grozę. Ale gdy ów Drak spytał w pewnej chwili, czy na sali jest ktoś starszy od wydanego w 1995 roku płytowego debiutu kapeli („Requiem”), podniosło się tylko parę rąk – i to dobrze, to krzepi. Bo znaczy, że z Huntera się jednak wyrasta.
Zespół Nutshell jako support wypadł zupełnie przyzwoicie i przez tych, którzy godzinę później odlatywali emocjonalnie przy „Dwóch siekierach”, został przyjęty nader życzliwie. Ech, pokolenie bywalców Przystanku Woodstock kogoś starszego o dwie dekady od „Requiem” chyba nigdy nie przestanie zaskakiwać.