Część Czytelników wyznaczyła mi nowe tematy opiewające rock’n’rolla rozwijanego w czasach socjalizmu Gomułki i Gierka. Naciskali szczególnie na artystyczną drogę Czerwonych Gitar, na podsumowanie ich pięćdziesięcioletniej działalności (zespół założyli 3 stycznia 1965 roku w gdańskiej kawiarni Cristal), którą niedawno fetowali na estradach całej Polski.
Bardzo sobie cenię kompozycje Seweryna Krajewskiego. Z Jerzym Kosselą organizowałem – na zalewie Witka pod Zgorzelcem – artystyczne warsztaty (1970).
Z Czerwonymi Gitarami współpracowałem, prowadząc między innymi wielkie sylwestrowe bale w Ludowej Hali Stulecia. Ale nie sprostam zamówieniu Czytelników wrocławskiego miejskiego portalu. Moje muzyczne klimaty w młodości dalekie były od łzawej piosenki „Anna Maria”. Pod koniec lat 60. i na początku lat 70. w moim sercu i głowie były blues i jazz-rock. Wówczas to Amerykanie wysłali kosmitom, do innych cywilizacji, bluesową składankę (Otis Spann, Etta James, Muddy Waters, John Lee Hooker) nagraną w Chicago, w wytwórni Chess, należącą do braci Czyż, polskich Żydów spod Częstochowy.
Powiedz, stary, gdzieś ty był...
To wówczas hołdowałem zbuntowanej myśli Jimiego Hendrixa: Zdaj się na własną intuicję. Słuchając innych, niczego nie dokonasz. To wówczas grała w Polsce jazz-rock pochodząca z Łodzi najlepsza w powojennej historii rockowa kapela o nazwie Polanie. Imponowali mi mocnym brzmieniem, dalekim od grzecznych utworów Czerwonych Gitar. Uwielbiałem saksofonowe sola Włodzimierza Wandera, lidera grupy, mieszkającego dziś w Chicago. Saksofonisty, który zachwycał widzów w paryskiej Olimpii Bruno Coquatrixa (siostra Włodzimierza to słynna telewizyjna spikerka Bogumiła Wander – dzisiaj zupełnie zmieniona kobieta, napakowana botoksami). Podobała mi się gra rockowych „chuliganów” tej grupy, braci Bernolaków. Tak ostra, że występowali z powodzeniem wspólnie z Ericem Burdonem, z The Animals (The House of the Rising Sun).
Ich jedynej długogrającej płyty zatytułowanej – Polanie, słucham często do dzisiaj. Na przełomie lat 60./70. słuchałem jej zazwyczaj na prywatkach (dzisiaj domówkach) przy wypijanych niezliczonymi litrami markowych winach. Oraz przy wielokrotnej lekturze książki amerykańskiego pisarza Philipa Rotha – „Kompleks Portnoya”.
Do naszej zbuntowanej paczki zgorzeleckich kontestatorów należał synalek dyrektora największych w Europie Centralnej Piwnicy Win Importowanych w Bogatyni, nieodległej od Zgorzelca. Wielkimi kolejowymi cysternami przywożono tam z ciepłych krajów do butelkowania szlachetne gatunki win gronowych (w Bogatyni psuto je niestety spirytusem). Koleżka nasz wynosił z państwowej fabryki ojca dziesiątki litrów oryginalnego trunku o nazwach: Mistella. Lacrima, marokańskie Gelalla, węgierskie Egri Bikaver i jeszcze wiele innych. Mieliśmy więc przewagę nad, naszym zdaniem wieśniakami, fanami Czerwonych Gitar, którzy raczyli się nasycanymi niszczącą wątrobę siarką – jabłkowymi winami o proletariackiej nazwie: bełt, sikacz, bałagan, patykiem pisane, berbelucha z podpisem Józefa Cyrankiewicza (ówczesny premier Polski). Takie wina produkowali także we Wrocławiu przy ulicy Wiwulskiego.
Przy tych nieprzyzwoitych muzycznych bachanaliach jedliśmy brzemienne oliwki (najlepsze były duże, mięsiste, fioletowe typu kalamata) oraz słony ser feta, wytwarzany w kamionkowych kadziach przez mieszkające w Zgorzelcu Greczynki, matki naszych kumpli. I przerabialiśmy z rówieśniczkami seksualne dylematy zawarte w obscenicznej słynnej powieści „Kompleks Portnoya” (dzisiaj to jedna ze stu najważniejszych powieści anglojęzycznych). Pomimo że mieszkaliśmy na antypodach Polski, w napchanej wojskiem nadgranicznej mieścinie Zgorzelec – dzięki śródziemnomorskim produktom i koleżankom chętnym do eksperymentów głoszonych przez amerykańskiego pisarza Philipa Rotha – czuliśmy się jak ludzie high life’u, jak mieszkańcy Bel Air, willi Romana Polańskiego, jednakowoż przed nadejściem hordy hippisa Charlesa Mansona (dożywocie za morderstwo żony Polańskiego – Sharon Tate).
Wówczas to – tytułową stroną – nosiłem pod pachą miesięczniki „Jazz” z pięknymi okładkami projektowanymi przez obecnie światowego artystę Rafała Olbińskiego (od którego wiele lat później kupowałem projekty plakatów na Blues Brothers Day, płacąc za nie starymi, zabytkowymi skrzyniami na ubrania). Później grupę Polanie zastąpili Brytyjczycy, bluesmani John Mayall, Eric Clapton, Alexis Korner, niesamowity wiedeńczyk, pianista Joe Josef Zawinul (grał z Milesem Davisem), twórca super grupy Weather Report. Jego utwory „Birdland” czy „Nubian Sundance”, przypominający Bolero Ravela – do dzisiaj śnią mi się po nocach. A przede wszystkim pojawiła się krakowska grupa Dżamble – z czarnogłosym solistą Andrzejem Zauchą – która na festiwalu Jazz nad Odrą 1970 rzuciła słuchaczy na glebę. Z ich jedyną nagraną dużą jazzującą płytą – Wołanie o słońce nad światem – nie rozstałem się do dzisiaj. Grali z nimi Tomasz Stańko, genialny skrzypek Zbigniew Seifert (przedwcześnie pokonany przez raka) i Michał Urbaniak. Ja zaś z piosenką z tej płyty: „Masz przewrócone w głowie” – zdawałem na wydział aktorski łódzkiej szkoły filmowej.
Tyle muzycznych wspomnień z mojej młodości, w której brakuje niestety fraz o Czerwonych Gitarach. Ale – proszę – skłońcie się w stronę innych kompozycji.
Na początek proponuję: wyszukajcie w You Tube utwór „Birdland” (Weather Report) wiedeńczyka Joe Zawinula. Snadnie pojmiecie, że nawet bez używania Zioła przeniesiecie się w świat daleki od codziennej szarzyzny. Zapraszam.
Zdzisław Smektała
Dzisiejsze zdjęcia ściągnęła z kina – zdolna kobieta Klebaniuk Nina.