Synoptycy przewidują, że w ciągu kilku dni we Wrocławiu i nie tylko może spaść łącznie nawet 380 mm deszczu. To tak, jakby na każdy metr kwadratowy wylać 380 litrów, a więc cztery wanny wody. To dużo czy bardzo dużo?
Zdarzają się lata, że we Wrocławiu mniej więcej tyle deszczu spada w ciągu całego roku. Oczywiście mówimy o tych gorszych, suchych latach. Tak czy inaczej 380 litrów na metr kwadratowy to rzeczywiście bardzo dużo, nawet jeśli to suma opadów z kilku dni. O intensywnym deszczu mówi się już wtedy, gdy suma opadów w ciągu dnia wynosi ponad 30 mm i już wtedy IMGW wydaje ostrzeżenia.
Nie brzmi to dobrze…
No nie brzmi, dlatego w przestrzeni medialnej zrobiło się gorąco i dużo się mówi o powodzi tysiąclecia z 1997 roku i o tej mniejszej z 2010. Bardzo intensywne opady były też w 2013 i 2020, a nawet tego nie odczuliśmy, zwłaszcza we Wrocławiu. To dlatego, że po 1997 roku niemal cały system przeciwpowodziowy Odry został przebudowany i przebudowywany jest nadal.
Czy to znaczy, że nie dojdzie do żadnych podtopień, nie zaleje nam ulic?
W tej chwili nie da się na to pytanie odpowiedzieć jednoznacznie, bo nie jesteśmy jeszcze w stanie przewidzieć, czy te 380 mm deszczu spadnie w ciągu kilku dni, czy naraz, w ciągu kilku godzin. Nie wiemy też czy rzeczywiście będzie to 380 mm, a nie – powiedzmy – 200 albo 500. Bazujemy na wynikach modeli matematycznych.
Dlaczego synoptycy nie są w stanie tego przewidzieć?
Bo „winowajca”, czyli niż genueński, który przyniósł nam ulewy, to nie do końca przewidywalne zjawisko o wielkiej skali: obejmuje większą część Europy. Mamy do dyspozycji modele meteorologiczne, ale nie wszystko jednoznacznie da się z nich wyczytać. Wczoraj IMGW wydało ostrzeżenia 3. (najwyższego) stopnia, w miastach, także we Wrocławiu zawiązały się sztaby kryzysowe, a jeszcze w poniedziałek nic nie wskazywało na to, że może być groźnie. Nie jesteśmy też w stanie przewidzieć, jak sytuacja się rozwinie. Nie wiemy, czy to wilgotne, chłodne powietrze przepłynie na wschód, czy jednak utknie nad Polską, zablokowane przez ośrodki wyżowe jak w 1997 roku. Jeśli sprawdzi się ten drugi scenariusz, spadnie tyle deszczu, że trudno będzie sobie z nim poradzić.
Ale dlaczego deszcz, nawet bardzo intensywny, jest problemem? Tyle mówi się o suszy, więc to chyba dobrze, że pada?
To kwestia skali zjawiska. Jeśli w krótkim czasie na każdy skrawek powierzchni spada bardzo dużo deszczu, to może dojść do lokalnych podtopień, bo woda nie zdąży odpłynąć ani wsiąknąć. Jeszcze tydzień temu mówiliśmy o suszy. Koryta rzek wręcz błagają o deszcz. Nie są przepełnione, więc mogą przyjąć bardzo dużo wody, jednak ich pojemność nie jest nieskończenie wielka. Jeśli poziom rzek nadal będzie się podnosić, w końcu zaczną się kształtować fale wezbraniowe.
A co z wydolnością systemów kanalizacyjnych we Wrocławiu i innych miastach?
Nie ma się co oszukiwać: żadne miasto, ani w Polsce, ani na świecie, nie jest gotowe na przyjęcie ogromnej ilości wody, która spada w ciągu kilku godzin. W takiej sytuacji systemy kanalizacyjne zapełniają się błyskawicznie, nawet w ciągu kilkunastu minut. Jeśli rzeki, kanały i rowy itd. także będą już pełne, woda nie będzie miała dokąd odpłynąć i zacznie się rozlewać.
Czy kanalizacji nie da się zbudować w taki sposób, żeby przyjęła każdą ilość wody?
Teoretycznie się da, ale takie rury musiałyby mieć średnicę 200-300 cm, zamiast 10-100 cm. To by było zbyt drogie, również w utrzymaniu, i przez większość czasu te rury stałyby puste. Systemy odprowadzania wód opadowych projektuje się na podstawie danych statystycznych z wieloletnich pomiarów na danym obszarze.
A jeśli wiemy, że na tym obszarze zdarzały się powodzie?
Wtedy stosuje się inne rozwiązania, np. zbiorniki retencyjne, które mogą gromadzić znaczne ilości wody. Takich metod jest dużo, np. suche zbiorniki, niecki deszczowe, zbiorniki rozsączające itd. I to wszystko jest sukcesywnie robione, także we Wrocławiu i okolicy, zgodnie z planami przyjętymi dla konkretnych obszarów. Nie da się jednak zrobić wszystkiego naraz, bo na to trzeba czasu i sporych pieniędzy.
Na początku naszej rozmowy powiedział pan, że po powodzi w 1997 roku wiele się pod tym względem we Wrocławiu i okolicy zmieniło. Co na przykład?
Przede wszystkim został zmodernizowany Wrocławski Węzeł Wodny (WWW), czyli skomplikowany, największy w Polsce i jeden z największych w Europie system hydrauliczny obejmujący Odrę, jej dopływy, kanały żeglowne i powodziowe, budowle hydrotechniczne itd. To także różnego rodzaju bajpasy, czyli kanały ulgi, dzięki którym wodę można przekierować do innych rzek, powodując wypłaszczanie fali powodziowej oraz tzw. zbiorniki suche, gdzie woda może się rozlać. Cały ten system został zaprojektowany właśnie na taką wodę jak w 1997 roku, oczywiście z pewnym naddatkiem. Powódź tysiąclecia była dla nas wszystkich wielką lekcją pokory i od tego czasu zmieniło się naprawdę dużo, włącznie ze sposobami monitorowania stanu wody w rzekach.
Jak rozległa jest ta infrastruktura?
Elementy tego węzła zaczynają się daleko przed Wrocławiem, np. w ostatnich latach pojawiła się dodatkowa infrastruktura w Kotlinie Kłodzkiej oraz w Raciborzu. Powstały nowe zbiorniki i wciąż są budowane kolejne. Wszystkie te inwestycje służą temu, by spowolnić spływ wód z obszarów górskich, opóźnić ich dopływ do Nysy Kłodzkiej i dalej do Odry. Chodzi o to, żeby cała woda ze zlewni nie spłynęła do Odry w jednej chwili, bo właśnie to powoduje falę powodziową.
A co z tzw. małą retencją, o której ostatnio bardzo dużo się mówi? To w ogóle ma sens?
Oczywiście! Można się śmiać z pomysłu, by gromadzić wodę w małych zbiornikach, i z tych wszystkich projektów, które to propagują, ale to naprawdę ma ogromne znaczenie. Jeden zbiornik na deszczówkę przy jednym domu nic nie da, ale tysiące zbiorników przy tysiącach domów już tak. Ogromne znaczenie ma także rozwój błękitno-zielonej infrastruktury, tych wszystkich ogrodów deszczowych, zielonych dachów, nawierzchni przepuszczalnych, odbetonowywanie miast itd. Każdy z tych elementów zatrzymuje deszcz tam, gdzie spadnie i wspólnie odciążają system odprowadzania deszczówki, chronią przed lokalnymi podtopieniami. A także przed suszą, bo wody opadowe można wykorzystać np. do podlewania ogrodów, miejskiej zieleni czy mycia pojazdów. To ważne, bo gdy przestanie padać, wody znów będzie brakować.
Mamy więc system przeciwpowodziowy, mamy małą retencję, a jednak wciąż boimy się oberwania chmury...
Tak, bo te inwestycje są w stanie łagodzić skutki nawalnych deszczów, ale nie są w stanie całkowicie wyeliminować zagrożeń, zwłaszcza że tak intensywne deszcze - kiedyś obserwowano je raz na 20, 30 lat - teraz, ze względu na ocieplenie klimatu, zdarzają się znacznie częściej.
Jak w takim razie możemy się przygotować na niepewną przyszłość?
Jeśli chodzi o powódź, która może zagrozić miastu, są dwie strategie i trzeba się na którąś z nich zdecydować. Pierwsza, a więc ta, którą stosowaliśmy do tej pory: odsuwamy powódź od siebie, czyli przygotowujemy infrastrukturę rzeczną tak, żeby trzymać wodę jak najdalej od miast.
A druga?
Druga, stosowana m.in. w Japonii, w Holandii czy we Włoszech, polega na tym, uczymy się żyć z powodziami. Rozumiemy, że po intensywnych deszczach może się pojawić woda w miejscach, w których wolelibyśmy, żeby jej nie było. Dostosowujemy infrastrukturę w taki sposób, by miała gdzie się rozlać (np. na terenach rekreacyjnych). Dajemy jej czas, by pod naszą kontrolą wsiąknęła albo spokojnie odpłynęła, pamiętając, że niedługo wszystko wróci do normy. Jednak na takie podejście trzeba społecznej zgody, długoterminowego planu i mnóstwa pieniędzy na przebudowę infrastruktury. W mojej ocenie jeszcze do tego dojrzewamy.