Moi koledzy ze studiów, z łódzkiej filmówki, powtarzają do znudzenia: W poniedziałki nie kręci się filmów. I nie kręcili, tym bardziej na poweekendowym kacu. Ja też w poniedziałki nie siadam do klawiatury. Ten tekst piszę więc w środę. A zaczynam go od przypomnienia. Od przywołania (jak się okazało) proroczego felietonu z ubiegłego tygodnia. Miał ciekawy numer – 13. Pisałem w nim o wymyślonej przeze mnie Polskiej Partii Ruszających Nogami (PPRN). Dzisiaj wiem, kto byłby jej naturalnym, niezagrożonym liderem, takim Jankiem Krasickim przynajmniej milionowej organizacji (dla przykładu PO ma ich, z pompowanymi członkami, zaledwie 40 tysięcy!). Niezagrożonym przez Jacka Protasiewicza (1967 rok urodzenia, w Brzegu) przywódcą powinien zostać poseł, uwaga, uwaga, Grzegorz Schetyna (urodzony 40 kilometrów od Brzegu, w Opolu, rocznik 1963).
Ludzie! Takiego pięknego, silnego, zdecydowanego, widowiskowego dygotu nóg, jaki widziałem w telewizorze przed drugą turą głosowania podczas lokalnych wyborów PO w Karpaczu – nie widziałem nigdy. Nie przypuszczałem nawet, że taki istnieje. To był czad, rock’n’roll, Michael Jackson łamany przez Jamesa Browna (tego od „I Feel Good”). Uniżone i zachwycone chapeau bas! Szkoda, że Grzegorz Schetyna słabo jest obznajomiony ze światową kinematografią. Gdy przy pierwszym wyborczym pacie europoseł Protasiewicz zaproponował rezygnację obu kandydatów na rzecz ministra kultury Bogdana Zdrojewskiego – Grzegorz Schetyna parł do powtórzenia głosowania. Nie pomyślał, że jego obdarowani licznymi etatami zwolennicy, gdy poczują świeżą krew, opuszczą go bez skrupułów. Dla kontynuacji duserów będą chcieli służyć nowemu panu. To ABC socjologicznych prac Le Bona.
A powinien się zgodzić na Bogdana Zdrojewskiego. Przedłużyłby wówczas – na jakiś czas – mit przyległy do kardynała Richelie. Też słabego mówcy, ale znaczącego kuluarowego dyplomaty. Ale rozogniony Grzegorz nie widział, lub nie pamiętał, wybitnego filmu „Pali się moja panno” („Hoří má panenko”, premiera w 1968 roku w USA), nakręconego w Karkonoszach, 80 kilometrów od Opola. Tam była podobna sytuacja. „Trwały przygotowania do corocznego Balu Strażaków. W owym roku była specjalna okazja, ponieważ Królowa Piękności miała wręczyć specjalną nagrodę – za długoletnią służbę 86-letnimu Alojzemu Vranie, zasłużonemu strażakowi. Ale doszło do kompromitacji, wielu absurdalnych sytuacji. Uczestnicy balu zakosili część loteryjnych fantów Tomboli. Zgaszono światło, prosząc, aby je oddano bez obciachu, dyskretnie. Gdy żarówki znów zajarzyły jasnością – skonstatowano, że balowicze podpierniczyli wszystkie fanty. Czyli zachowali się tak, jak nieszczerzy zwolennicy Grzegorza Schetyny.
„Pali się moja panno” to jeden z pierwszych filmów czeskiej szkoły, firmowanej przez Miloša Formana. To gorzka komedia o ludzkich niedostatkach. O słynnej maksymie aktora naturszczyka Jana Himilsbacha – „Człowiek jest słaby, a przeciwieństwa losu silne”. Wszystko, co się działo wokół strażackiego balu, na pierwszy rzut oka mogło się wydać zabawne. Jednak ogólny wydźwięk pozostaje gorzki. Czułość i humor na tle okrutnej zawiści. Podobnie było przed kilkoma dniami w Karpaczu. Strażacki bal trwa do dzisiaj. I będzie wzbogacany jutro i pojutrze o nowe taneczne figury.
Były marszałek sejmu wpisał się mocno w dialogi czeskiej tragikomedii. Wówczas gdy ten doradca kadrowy dolnośląskich firm i instytucji powiedział reporterowi telewizji, że w Karpaczu „oczekiwał sprawiedliwych wyborów”. To rzeczywiście był rodzaj tekstu lubianego przez Miloša Formana.
Piszę o tej przykrej sławie nie jako partyjny apologeta, zwolennik którejkolwiek politycznej siły. Piszę jako facet, którego los zetknął z Grzegorzem Schetyną kilka razy. Zaczęło się energetycznie. Na wydziale prawa wrocławskiego Uniwersytetu (jeszcze imieniem Bolka Bieruta) Niezależny Związek Studentów zorganizował mi – jakieś ćwierć wieku temu – spotkanie autorskie, gdzie zaprezentowałem moją, wydaną w podziemiu, powieść „Chcica”. Jednym z organizatorów był, jak się po latach dowiedziałem, nieco ponad dwudziestolatek, Grzegorz Schetyna. „Chcica” to saga o stalinowskich latach pięćdziesiątych w Polskim Radiu Wrocław. Pięknie ją zilustrował nieżyjący już grafik Andrzej Czeczot. Przypominam, było to pod koniec lat 80. Wydawnictwo Dolnośląskie, mimo bardzo dobrych recenzji wewnętrznych (między innymi krytyka Leszka Bugajskiego), bało się powieść wydać. Zatem uczyniła to „nielegalna” oficyna Aspekt.
Ale później było różnie. W roku 1990 wrocławska „Gazeta Wyborcza” zwróciła się do Bogdana Zdrojewskiego, świeżego prezydenta Wrocławia, i do mnie, codziennego, powszechnie czytanego felietonisty, z pytaniem: co sądzimy o narodzinach nowej politycznej grupy – Kongresu Liberalno-Demokratycznego, z liderem Donaldem Tuskiem (który w sposób gwałtowny i przykry opuścił właśnie Tadeusza Mazowieckiego)? Obaj poparliśmy ten byt – wydawało się wówczas – pełen pomysłów na krajową bryndzę, na poszerzenie demokracji. We Wrocławiu wyłoniła się wówczas trójka liderów KLD: Grzegorz Schetyna, Jacek Protasiewicz oraz biznesmen Zenon Michalak (stworzył PCS – sieć sklepów z elektroniką). To właśnie dzięki temu ostatniemu kampania wrocławskich liderów była w finansowaniu mniej uciążliwa. Bogdan Zdrojewski i ja byliśmy więc na Dolnym Śląsku pierwszymi publicznymi osobami, które w mediach, na łamach „Gazety Wyborczej”, wyraziły osobiste poparcie dla działań formacji dalekiej od hierarchii ważniaków i partyjniactwa. Młodzi ci politycy ładnie wówczas podziękowali.
W latach następnych jakaś wodzowska wypowiedź Schetyny skłoniła mnie do kąśliwego felietonu. Napisałem sardoniczny komentarz, że „Grzegorz Schetyna jest politykiem wybitnym. Chociażby dlatego charakteryzuje się nieszczerym uśmiechem, rozpoznawalnym wytrzeszczem oczu, ciągłą obecnością zaschniętej śliny w kącikach ust”. Ale się wówczas zadziało! Naczelny „Gazety Wrocławskiej” musiał stawiać się – poza redakcją – na tak zwane rozmowy dyscyplinujące. Wynik ich musiał być dla ówczesnego posła zadowalający, bowiem wydawca „Gazety” przeprosił na łamach Schetynę za mój tekst. Tak uczynił wydawca. Ja natomiast – a wówczas w prasie demokracja i wolność były o wiele większe niż dzisiaj – napisałem następny felieton.
A felieton układał się w zdania tak: Dzisiaj, na pisemne żądanie papugi posła Grzegorza Schetyny, moja redakcja przeprosiła tego gościa za obraźliwy ponoć fragment „Dziennika”. Rozumiem decyzję wydawcy, redakcji. Wielomiesięczne (czasem wieloletnie) procesy sądowe, strata czasu, zajmowanie się przez gazetę duperelami. Jednak ja, wrocławianin Zdzisław Smektała, nie zmieniam nawet przecinka w mojej opinii o Schetynie. Powiem więcej, moja opinia o tym polityku jest po wielokroć gorsza niż ta, którą ogłosiłem w „Dzienniku”. Dlatego mnie właśnie (a nie gazetę) powinien Schetyna pozwać przed sąd. A wówczas starałbym się udowodnić, że jego wygląd i zachowanie, sposoby politycznej działalności, etyka, dalekie są od cywilizowanych wzorców. Normalnie osoba obrażana (jeśli tak uważa) pozywa dziennikarza, potem redakcję, na końcu dopiero wydawcę. To jest męskie załatwienie sprawy. Grzegorz Schetyna poleciał na skargę do wydawcy. Czyli załatwił sprawę ponad głowami, ponad procedurami. To też świadczy o technikach jego działania.
Wreszcie, kilka lat temu, mogłem zostać etatowym doradcą mojego rodzinnego Zgorzelca, doradcą do spraw kultury. Wymyśliłem już Zgorzelcowi plenerowe Jakuby, dzisiaj najważniejszą kulturalną imprezę miasta. Poświęcone średniowiecznemu mistycznemu filozofowi Jacobowi Boehme, całe życie związanemu z tym miastem. W kolejnym pomyśle, u zbiegu trzech państwowych granic, nieopodal miejscowości Porajów, chciałem zorganizować plenerowy, wielki, trójnarodowy festiwal bluesowy. Poprosiłem o wsparcie Schetynę. Ale był pamiętliwy. Wytknął, że nie może, bo zadałem się z komunistami (chociaż był to obywatelski, imienny komitet kandydata na burmistrza Zgorzelca). Szkoda, bo nowatorskiego festiwalu nie ma do dzisiaj.
Ale nie biadolę. Rafał Jurkowlaniec (urodzony w Nowym Sączu, rocznik 1967), marszałek Dolnego Śląska, ma znacznie gorzej. Gorzej nawet niż wielu nagle osieroconych, dobrze płatnych darmozjadów KGHM, mocno prośnej politycznej maciory. Mianowicie, po przegraniu przez posła Grzegorza Dolnego Śląska sczezł chwacki pomysł, by marszałek Jurkowlaniec ostentacyjnie wstąpił do PO. Wyłącznie po to, by z prezydentury Wrocławia – z błogosławieństwem Schetyny – wykurzyć Rafała Dutkiewicza (urodzony: Mikstat, rocznik 1959). Teraz bardziej musi się martwić o to, by jakoś dotrzeć do końca aktualnego terminu marszałkowania.
Zdzisław Smektała (urodzony w Zgorzelcu, rocznik 1951)
Fotografie z archiwum autora
Hori Ma Panenco.avi